Z pewnością dopadło cię nie raz poczucie niezadowolenia ze swoich wyników i sytuacji życiowej. Miałeś wrażenie, że nie kontrolujesz tego, co dzieje się z twoim życiem. Czułeś, że zdarzenia przytłaczają Cię swoim ciężarem. A jednocześnie widziałeś osoby, których sytuacja była Twoją wymarzoną. Mieli udane związki, wysokie dochody, cieszyli się dobrym zdrowiem. Zastanawiałeś się jak to jest możliwe? Czy tylko ja jestem takim człowiekiem pozbawionym szczęścia? Bo większość ludzi, porównując się do innych, widzi to właśnie w taki sposób – po prostu on miał więcej szczęścia ode mnie. Zaczął akurat w dobrym momencie, znał tego i tamtego, pomogli mu rodzice, miał lepszy start itd. Nic bardziej mylnego. Historie wielu znanych osób pokazują, że ich start i droga do sukcesu były ogromnym wyzwaniem. Jedną z tych historii jest niesamowita opowieść o Bernardzie Lichtenstein.

Urodził się w 1894, w domu przy ulicy Krótkiej, na Bałutach w Łodzi. Rodzina krawca Izaaka Lichtensteina, ojca Bernarda, nie należała do zamożnych. Bernard od dziecka pomagał ojcu i poznawał fach. Ojciec z każdym rokiem coraz gorzej widział, lata pracy przy lampie naftowej nie pozwalały prowadzić dalej warsztatu, więc Bernard przejął zakład by utrzymać rodzinę. Stał się mistrzem krawiectwa, ale wiedział, że sprawne ręce nie wystarczą by zarobić na życie. Kupił drogą szwajcarską maszynę do szycia firmy Bernina. Za oknami warsztatu wiele się zmieniło. Polska odzyskuje niepodległość, Łodzią nie rządzą już carscy urzędnicy, po latach powojennego zastoju w interesach „ziemia obiecana” próbuje się odrodzić. Bernard ożenił się z Różą, został ojcem i ze zmiennym szczęściem prowadził swój zakład. Dzięki maszynie był w stanie pracować szybciej, ale zdarzało się, że klienci nie zaglądali do niego tygodniami – z braku pieniędzy woleli chodzić w połatanych spodniach i płaszczach niż wydać parę groszy na nowe ubranie. Tygodnie bez obstalunków wpędzają Bernarda w długi, które udaje się spłacić, gdy przybywa klientów. Od jemu podobnych wyróżniało go zamiłowanie do czytania innych lektur niż święte księgi. W latach szkolnych, przyklejając nos do szyby księgarni Gebethnera i Wolffa, patrzył na okładki powieści Karola Maya z wizerunkami Indian. Za grosze kupił na rynku kolejne tomy przygód Old Shatterhanda oraz Winnetou i pochłaniał je z wypiekami na twarzy. Teraz książki czytał jego syn i tak jak dawniej Bernard, marzył o awanturniczym życiu westmana, beztroskiej pracy kowboja i dalekim świecie, w którym człowiek czuje się wolny i szczęśliwy. Sąsiedzi Lichtensteinów wyjeżdżają z Łodzi – jedni do Palestyny, inni do Stanów Zjednoczonych. Wielki kryzys dla rzemieślników oznacza nędzę, a antyżydowskie hasła na murach i coraz bardziej ponure wiadomości z Niemiec nie wróżyły dobrze na przyszłość.

Amerykański sen nie dawał mu spokoju, więc namówił żonę by postawić wszystko na jedną kartę. Bernard sprzedał zakład zamożniejszemu krawcowi Seidemannowi, który uparcie twierdził, że nigdzie się z Łodzi nie ruszy. Zdobył ponad 5000 złotych – ówczesną równowartość 1000 dolarów. Spłacił długi, trochę gotówki dostał za sprzęty i meble. W drogę, oprócz osobistych rzeczy, Bernard zabrał przenośną maszynę do szycia, która w Ameryce miała dać mu niezależność i pieniądze. Był rok 1937. Nowy Świat nie witał już imigrantów z szeroko otwartymi ramionami po latach Wielkiego Kryzysu. Bernard dotarł do Filadelfii, która przypominała Łódź, był to bowiem to największy ośrodek przemysłu tekstylnego w Ameryce. Bernard otworzył niewielki sklep z pracownią krawiecką.

Szczęście uśmiechnęło się do Bena niespełna rok po przyjeździe do Ameryki. Do jego sklepu wszedł impresario objazdowego rodeo show w poszukiwaniu materiałów w żywych kolorach. Ben na słowo „kowboje” poczuł szybsze bicie serca. Daleką od doskonałości angielszczyzną, posługując się uniwersalnymi słowami znanymi z książek, dochodzi z Amerykaninem do porozumienia –do jutra uszyję dziesięć koszul z denimu. Menedżer się zgadza. Pomocne okazują się książki z młodości. Krawiec spędził całą noc na szyciu, a rano wszystko jest gotowe. Impresario uśmiecha się z zadowolenia, gdy widzi koszule uszyte jak należy: kolorowe, z lamówkami, kieszeniami i zakładkami. Coś się jednak nie zgadza, szczegół odróżnia je od tradycyjnych koszul. Zatrzaski! Na pytanie – co to jest? Bernard odpowiada – czytałem w gazetach o kowbojach, którzy przez zwykłe guziki tracili życie, kiedy trafiali na rogi byka. Jeśli guzik nie puści, zadziała jak szubienica. Zatrzask jest lepszym rozwiązaniem. Amerykanin płaci za dobrze wykonane zlecenie. I nie ukrywa przed innymi, kto uszył dla niego ubrania. Klientów przybywa, dbałość o szczegóły przynosi krawcowi uznanie. Po kilku latach ubierają się u niego największe sławy rodeo. Firma Blue Bell wiedząc o sławie jaką cieszy się Ben wśród kowbojów, zwraca się do niego z propozycją współpracy. Ben, perfekcjonista jeśli chodzi o westernowy styl, kontynuuje poszukiwania. Wreszcie trzynasta wersja spodni okazuje się idealna! Pięć kieszeni, proste nogawki, przesunięta kieszonka na zegarek, podwójny szew – to nowości w świecie spodni z jeansowej bawełny. Spodnie „13 MWZ” (13 tries, man’s western zipper) to także pierwsze jeansy zapinane na suwak, a nie na guziki. Po zasięgnięciu opinii wszystkich pracowników Blue Bell wybrano dla spodni nazwę Wrangler – synonim kowboja.

Krawiec z Łodzi stał się częścią amerykańskiej kultury masowej, a jego wizerunek wraz z podobiznami pięciu mistrzów rodeo był drukowany na papierowej wkładce, którą fabrycznie przyczepiano do tylnej kieszeni każdej pary nowych „wranglerów”. Kiedy dopadnie Cię chandra i poczujesz, że życie nie daje ci tego, czego chcesz, przypomnij sobie tą historię. Historię, która pokazuje, że w życiu najważniejsze są trzy rzeczy: marzenia, odwaga i umiejętność podejmowania decyzji.